Bartosz Zmarzlik i Brady Kurtz stworzyli galaktyczny spektakl. Nasz komentarz
3 punkty różnicy przed ostatnim turniejem. Polak, który miał dominować i niezagrożenie czekać na zapewnienie sobie szóstego tytułu mistrza świata, toczył fantastyczną walkę z rywalem z dalekiej Australii. Brady Kurtz dla wielu wziął się znikąd. Dla niedzielnego kibica jeszcze niedawno był anonimową postacią. Bo w końcu czemu interesować się zawodnikiem, który na co dzień nie jeździ w Ekstralidze? Ano chociażby po to, żeby po wszystkim powiedzieć "lubiłem go, zanim to było modne".
Kurtz przeszedł do historii jeszcze przed GP w Vojens. Wygrał cztery turnieje Grand Prix z rzędu. Wcześniej takim osiągnięciem mógł się pochwalić tylko Tony Rickardsson. Świetnie jechał od początku sezonu, ale kiedy nie wygrał w ani jednej rundy w Manchesterze - wielu ogłosiło ostateczny triumf Bartosza Zmarzlika. Polak pokazał plecy Kurtzowi na jego ziemi, na ukochanym torze Belle Vue Aces. Swoją drogą - dwa turnieje na tym owalu to najlepsze, co żużel spotkało od dawien dawna. Wracając do Australijczyka, ten nie zamierzał się poddawać.
As Betard Sparty Wrocław uciszył Gorzów i złamał polskiego mistrza na Jancarzu. Już to robiło wrażenie. Zwycięstwa w Malilli, Rydze i Wrocławiu (co za turniej!) sprawiły, że usta mi się nie zamykały. Z wrażenia.
Zobacz też: Polak nie obronił tytułu mistrza świata! Ukrainiec ze złotem w deszczu
Gwiezdne Wojny w Vojens. Żużel tego potrzebował
W deszczowej Danii żużlowcy rozstrzygnęli sprawę tytułu. Sprawa była na ostrzu noża, więc oprócz platformy HBO Max, turniej wzięła TVP. To oznaczało, że Grand Prix dowiozło na tyle, by pozyskać globalnego, "poza żużlowego" kibica. Tak się złożyło, że w 2025 roku ligi polskie nie dostarczają aż takich wrażeń - nie mieliśmy jeszcze spektakularnego dwumeczu w PGE Ekstralidze, czy Metalkas 2. Ekstralidze. Do żużlowych delicji zbliżył się pojedynek wrocławsko-toruński, ale to nadal nie to. Właśnie dlatego trzeba doceniać walkę Kurtza ze Zmarzlikiem. Dali nam coś wyjątkowego, o czym będziemy pamiętać latami.
Przed ostatnią rundą kibice się podzielili. Wielu fanów z Wrocławia nie ukrywało, że trzyma kciuki za Kurtza. Rozumiałem to, ale zdecydowanie stawałem po drugiej stronie. W końcu Zmarzlik walczył o zrównanie się z Ivanem Maugerem i Tony'm Rickardssonem. Sześć tytułów. Kosmos w wykonaniu Polaka? Byłem bardzo na tak. Najlepiej jakby to zrobił po ostatnim wyścigu w Vojens.
I tak też się stało. Obaj stanęli na wysokości zadania. Z początku lepszy był Polak, ale Kangur dojechał w drugiej połowie fazy zasadniczej. Do finału wjechali bez konieczności jazdy w wyścigach ostatniej szansy. W nich okazało się, że brąz jest dla Daniela Bewleya. Zostało tylko ostateczne rozdanie. Wielki finał, starcie tytanów. Zmarzlik wybrał drugie pole startowe, bo obawiał się założenia przez przeciwnika. Australijczyk stanął po lewej stronie i... pomknął po triumf.
Brady Kurtz przeszedł do historii, bo wygrał piąty turniej z rzędu. Tego nie dokonał jeszcze nikt, ale nawet spektakularna jazda nie wystarczyła, bo za rywala miał kosmitę, żużlowca z innej galaktyki. Polak dojechał za jego plecami, odparł atak Jepsena Jensena na pierwszym okrążeniu i zapisał się złotymi głoskami w historii. Zresztą, obaj to zrobili. Dali nam sezon, o którym żużlowi kibice będą pamiętać do końca świata.
Jeśli mistrzostwo świata rozstrzyga się w ostatnim wyścigu, ostatniego turnieju, to mieliśmy niewiarygodne szczęście. Obserwowaliśmy żużlową odmianę "Starcia tytanów" z najlepszym możliwym zakończeniem. Czcijmy Zmarzlika, bo żyjemy w pięknych czasach. Niech żyje żużel, niech żyją wielcy zawodnicy!
Konrad Marzec, "Super Express"
